RIO MAMORÉ: PODRÓŻ STATKIEM W DORZECZU AMAZONKI

Tego ranka obudził mnie wprowadzony w wibracje pokład starej, drewnianej łajby. Wygramoliłem się ze swojego hamaka i wyjrzałem przez moskitierę: płynęliśmy po osnutej mgłą krętej rzece, za kilkadziesiąt minut mieliśmy wreszcie wypłynąć na Rio Mamoré, która miała zaprowadzić nas do odległego o siedem dni i położonego tuż przy granicy z Brazylią Guayaramerín.

Licząca prawie 2 tys. km rzeka Rio Mamore łączy się z Beni, tworząc Madeirę – jeden z największych dopływów Amazonki. Opisywana jest w przewodniku Lonely Planet jako idealne miejsce do zboczenia z wydeptanego szlaku gringo i alternatywa dla rejsów po innych, bardziej zatłoczonych rzekach jak Amazonka czy Ucayali. Jak to jest przepłynąć się starym transportowcem po Rio Mamoré? Przeczytajcie.

TRINIDAD

Na rozpoczęcie podróży czekałem jakieś cztery dni. Za każdym razem, gdy dzwoniłem do kapitana otrzymywałem odpowiedź, że statek potrzebuje jeszcze jeden dzień na załadowanie towaru. Ostatecznie w niedzielę powiedziano mi, żebym przyjechał, bo być może jeszcze tego samego dnia wyruszymy. Zaopatrzyłem się w niezbędne na statku luksusy: słodycze, piwo, butelkę wina i wodę. Po wyjściu ze sklepu złapałem motocykl-taksówkę i z całym dobytkiem na plecach i zgrzewką wody na kolanach ruszyłem do portu.

Okazało się, że tego dnia jednak jeszcze nie wypłyniemy, ale powinienem zostać na łajbie, bo wyruszamy następnego dnia wcześnie rano. Instaluję swój nowiutki hamak, a Jessica, żona kapitana, pomaga mi w węzłach. Ze sobą mam jeszcze moskitierę, która okaże się niezbędna, gdy będziemy cumować przy brzegu. Po zachodzie słońca robi się trochę zimniej i komary mogą wreszcie wyjść na żer. Jest ich cała masa i trzeba się dobrze wypsikać środkiem na owady, każdy z tych małych sukinsynów jest bowiem potencjalnym nosicielem malarii. Po pierwszym noclegu orientuję się, że spanie w hamaku jest jednak mniej wygodne niż na podłodze, na kolejne noce rozkładam się więc na zadaszonym pokładzie.

PODRÓŻ

Razem z pozostałymi turystami, Kanadyjczykiem Kylem i Francuzem Mateo, okupujemy pokład z przodu statku. Tam m.in. znajduje się miejsce dla hamaków, które w ciągu dnia zwijamy i mocujemy przy suficie, tam też większość dnia spędzamy na nowych, zielonych ogrodowych krzesłach, które jak się później w Guayaramerin okazuje, są częścią ładunku i w pewnym momencie znikają bezpowrotnie. Krótko po wpłynięciu na Rio Mamore (wyruszamy z portu znajdującego się na mniejszym i spokojniejszym dopływie – Rio Ibare) naszym oczom ukazuje się szeroka na jakieś sześćdziesiąt metrów rzeka. Po kilkudziesięciu minutach podekscytowanie znika i zamienia się w rozczarowanie. Czas, w którym zjawiliśmy się na rzece, czyli początek pory suchej, nie sprzyja obserwacji dzikiej przyrody. Wysoki poziom rzeki sprawia, że minie jeszcze kilka tygodni, zanim zwierzęta zaczną pokazywać się na obecnie przykrytych wodą piaszczystych plażach. Obserwację dodatkowo utrudnia fakt, że statek zwykle płynie środkiem rzeki. Do brzegów zbliżamy się tylko czasami, ale fauna i tak pozostaje dla nas nieuchwytna. Szybko zatem wyciągam „Jądro Ciemności” Josepha Conrada i przenoszę się w świat wyobraźni.

Na Iris, naszej słodkiej, rozklekotanej łajbie, przyjęto kiedyś nawet dziesięciu turystów. Całe szczęście nas jest tylko trzech, bo i tak razem z ośmioosobową załogą bywa ciasno. Na łodzi nie ma wiele przestrzeni, a zwłaszcza miejsca na prywatność. Książek zabrałem ze sobą kilka, jednak nawet taka rozrywka ma swoje granice. Wolne chwile spędzam na eksploracji statku, przesiadywaniu na dachu i grze w szachy na małej, magnetycznej szachownicy Kyle’a. Pobyt na łajbie okazuje się ciekawym doświadczeniem: człowiek odcięty od wszelkich obowiązków, rozrywek czy wreszcie internetu ma mnóstwo czasu na przemyślenia. Ale to też oczywiście tylko do czasu.

Kuchnia do zróżnicowanych nie należy i składa się z ryżu, makaronu, smażonych lub gotowanych bananów, manioku oraz smażonego ciasta. Do tego zupa na mięsie, które suszy się na słońcu, a przy okazji wędzi spalinami z silnika. Jest tłuste i okropne w smaku, po pewnym czasie przestaję je w ogóle jeść i oddaję Kyle’owi, który zdaje się nie narzekać. Jego budżet jest mocno ograniczony, w podróży jest już ponad rok, a do powrotu został mu miesiąc i tylko 100 dolarów.

Na statku można by się spodziewać obfitości ryb – nic bardziej mylnego. Ryb nie ma i gdyby nie rzeczni handlarze, którzy pewnego razu sprzedali nam piranię, to pewnie żadnej ryby byśmy nigdy nie zjedli. Swoją drogą, pirania w tych stronach uchodzi za rybę biedaków, ostatnią opcję wśród olbrzymiego bogactwa wodnego życia dorzecza Amazonki.


mapka2

Na całej długości położona w Boliwii, a częściowo, tam gdzie płynie wzdłuż granicy, również w Brazylii.

STATEK

Na statku nie ma wody. Zresztą, komu ona jest tam potrzebna skoro i tak jesteśmy na rzece… Wodę z rzeki nosi się w wiadrze, przed użyciem jednak musi ona jakiś czas odstać, żeby nadająca wodzie nieprzejrzysty brązowy kolor zawiesina opadła na dno. Kawa przygotowywana z tej wody kolorem nie różni się wiele od rzeki, jej przypominający kawę zbożową smak jest bardzo słaby, a działanie żadne. Zupę gotuje się na tej samej wodzie, a gdyby nie zgrzewka wody butelkowanej, to w ciągu dnia piłbym pewnie, dla odmiany, wodę z rzeki.

Na statku nie ma kanalizacji, więc co przychodzi z rzeki, do tej rzeki wraca. Ubikacja położona jest w tylnej części łodzi, bezpośrednio nad rzeką i zawiera siedzisko z okrągłą dziurą, zupełnie jak w wychodku. Wszystko, co musi zniknąć, trafia bezpośrednio do rzeki, tej samej, z której pijemy poranną kawę. W „wychodku” można też wziąć prysznic, do tego celu nabieramy wody z rzeki i opłukujemy się nią, a woda wylewa się ze statku przez szpary pomiędzy deskami.

Sercem statku jest oczywiście jednostka napędowa. Wyjęty z autobusu silnik Diesla został odpowiednio zaadaptowany: chłodzony jest cieczą, a przez silnik przepływa, uwaga, woda z rzeki. Układ chłodzący wypluwa gruby strumień naturalnie brązowej, gorącej wody. Do silnika przytwierdzona jest drewniana deska służąca za tablicę rozdzielczą. Umieszczonych na niej jest kilka zegarów m.in. wskaźnik temperatury maszyny oraz mechanizm zapłonu połączony z tradycyjnym samochodowym zamkiem na kluczyk.

ZAŁOGA

Royer, kapitan. Wysoki i słusznej postury, chyba jako jedyny z załogi jest biały. Po naszym pierwszym spotkaniu wymieniamy się telefonami i umawiamy na spływ w okolicach weekendu. Dopiero w trakcie rejsu dowiaduję się, że od dwóch lat Royer jest niewidomy. Nie przeszkadza mu to jednak w prowadzeniu biznesu, a od wszelkich zadań ma swoich ludzi.

Jessica, osiemnastoletnia żona Royera, pani kapitanowa i prawa ręka Royera. Po kilkudniowej obserwacji dochodzimy do wniosku, że na całym statku to właśnie ona jest najciężej pracującą osobą. Do jej obowiązków należy gotowanie, sprzątanie, obsługa kapitana i opieka nad dzieckiem. Jak na niską dostępność produktów spożywczych gotuje całkiem nieźle. Z trzech różnych składników jest w stanie ugotować dziesięć potraw, z czego najsmaczniejsze są półsłodkie, smażone na głębokim oleju racuchy.

Tongo, roczny synek Kapitana i Jessiki. Najbardziej wyluzowany członek załogi, przez połowę dnia spi w swoim dziecięcym hamaczku, przez resztę przechadza się po pokładzie i uważa, żeby nie wypaść za burtę. Z wielką ciekawością obserwuje cudzoziemców i ogląda przywleczone przez nich ustrojstwa. Tongo nie ma żadnych zabawek i obecność gringo jest zapewne jednym z ciekawszych momentów w jego dotychczasowym, krótkim życiu. Nie wygląda na specjalnie szczęśliwego i tylko raz widzę go uśmiechającego się od ucha to ucha: gdy rodzice częstują go winem.

Freddie jest nawigatorem i sternikiem. Gdy dopłyniemy już do naszego celu, Guayaramerin, Freddie zamieni się również w tragarza, ale póki co pełni na statku jedną z ważniejszych funkcji. Pełen energii i momentami charyzmatyczny, swój charakter zawdzięcza prawdopodobnie utrzymywanemu przez cały dzień lekkiemu alkoholowemu rauszowi. Freddie nie stroni również od liści koki, co prawdopodobnie tłumaczy jego czasem dziwne zachowanie. W trakcie naszej podróży uczymy go angielskiego, jednak słownictwo, które poznaje dotyczy wyłącznie komplementowania kobiet. Freddie nie chciał dokładnie powiedzieć ile ma dzieci, ale jesteśmy w stanie wywnioskować, że jego rodzina rozsiana jest w najróżniejszych miejscach w Boliwii. Gdy tylko dotrzemy do Guayaramerin, pojedzie odwiedzić swoją siostrę – nie widzieli się 7 lat. Tuż po tym wróci na swoim małym motocyklu do Trinidad, podróż po nieutwardzonych, błotnistych drogach zajmie mu trzy dni.

Eric jest bratem kapitana i podobnie jak Freddie, nawigatorem oraz sternikiem. Małomówny i spokojny, tym samym najmniej mu poświęcimy miejsca w tym rozdziale. Choć kto wie, jakie tajemnice skrywają jego przez większość czasu zamknięte usta?

83 letnia babka Jessiki swoją emeryturę spędza na łajbie. Czasem coś pomoże i zwykle śmieje się, gdy któryś gringo zrobi coś głupiego, np. walnie się głową w nisko zawieszoną pod sufitem belkę.

Rysiek, czyli Ricardo, spędza cały dzień na dolnym pokładzie pilnując silnika. W odpowiednich momentach dodaje i zabiera z niego gazu, choć niektórzy twierdzą, że tak naprawdę jego praca polega na rzucaniu zaklęć i szeptaniu czułych słówek, tak aby wysłużony już autobusowy silnik nie rozleciał się w najmniej odpowiednim momencie w drobny mak. Stres wynikający z powierzonej mu odpowiedzialności oraz przenikliwa nuda sprawiają, że aby przetrwać dzień Ricardo musi wspomagać się alkoholem.

Walter, uśmiechnięty i pełen młodzieńczej energii osiemnastolatek, który na łajbie pełni rolę młodszego, uczącego się jeszcze nawigatora oraz nocnego stróża. Za każdym razem przed zapadnięciem zmroku kapitan zarządza cumowanie przy brzegu. Nocna warta w tych warunkach, gdzieś daleko na zapomnianym przez Boga boliwijskim dorzeczu Amazonki, jest konieczna. Do barki, którą płyniemy, sznurami przymocowane są moduły transportowe, a porwanie takiego elementu wraz z całą zawartością raczej nie byłoby bardzo trudne. Towary, które wieziemy są bardzo różne: od kilku małych motocykli, poprzez sprzęt do budowlanki, czyli betoniarki, taczki, pręty czy wreszcie kilkadziesiąt worków z cementem, aż po luksusowy w tych stronach samochód z napędem na cztery koła.

GUAYARAMERIN

Guayaramerin, mała miejscowość leżąca przy granicy, jest bliźniaczym miastem znajdującego się już w Brazylii Guajará-Mirim. Ot taki typowy koniec świata gdzie łatwiej dopłynąć niż dojechać, no i wreszcie gdzie czasem ludzie znikają bez śladu (vide głośna sprawa zaginięcia pary francuskich turystów z 2010 roku i obecne do dziś plakaty informujące o poszukiwanych). Guayaramerin nie wyróżnia się niczym specjalnym na tle innych Latynoamerykańskich miasteczek: ulice zorganizowane są w perfekcyjną siatkę, a w okolicach centrum ulokowanych jest kilka typowych dla zabudowy z tej części świata placy, często będących jednocześnie małymi parkami. Guayaramerin jest gorące, a spod niewyasfaltowanych ulic wyziera czerwona, typowa w Amazonii, gleba.

Zabudowa miasta jest niska i rozproszona. Znajduje się tu niewielkie, ciągnące się przez kilka przecznic centrum sklepowo-usługowe. Położony w pobliżu rzeki port, kilka restauracji i sklepów z pamiątkami zazwyczaj odwiedzane są przez głośnych Brazylijczyków, którzy przeprawiają się tu promem z położonego po drugiej stronie rzeki Guajará-Mirim. W mieście nie znajdziemy ściśle centralnego punktu, w przeciwieństwie do takiego Trinidad, gdzie centrum miasta wyznaczone jest przez charakterystyczną katedrę i położony naprzeciwko niej tropikalny park.

Znajdujemy się na samym krańcu Boliwii, podróż z Guayaramerin do La Paz, największej boliwijskiej aglomeracji i tak naprawdę najbliższego dużego miasta trwa, w zależności od aktualnego stanu dróg, od 35 do nawet 70 godzin. Nieważne jak daleko od cywilizacji byśmy nie byli, to i tak jesteśmy w największym porcie na Rio Mamoré. W dzień przybycia do celu naszej tygodniowej podróży załoga zakłada swoje najlepsze ubrania, kto wie ile uzbrojonych w lornetki par oczu nas właśnie obserwuje?

W ciągu następnych kilku dni następuje wyładunek towarów. Na pierwszy ogień idzie wspomniany wcześniej wiśniowy SUV, a biorąc pod uwagę prowizoryczne nabrzeże i wątpliwą konstrukcję rampy wyładunkowej, cała akcja sprawia zabawne wrażenie, że może się po prostu nie powieść. Nie do śmiechu jest jednak właścicielowi, który wydaje polecenia i sam kierując pojazdem bezpiecznie wyjeżdża na ląd. I całe szczęście, bo gdyby coś poszło nie tak to kto wie, jakich ludzi z Guayaramerin przyszłoby nam poznać.

ULOTNA RZEKA

W trakcie spisywania tych wspomnień dowiedziałem się, że lewicowy prezydent Boliwii Evo Morales niedawno zapowiedział konstrukcję drogi łączącej miasta Trinidad i Guayaramerin. Gdy już powstanie dobra, asfaltowa szosa to rolę statków przejmą TIRy, a niewielkie załogi bezpowrotnie znikną razem ze swoimi uroczymi, rozklekotanymi barkami. Czy na rzece będzie wtedy jakiś ruch? Być może pozostaną ostatnie, turystyczne statki pasażerskie, a na rzekę nadal będą wypływać rybacy z nielicznych osad znad Rio Mamoré. Rzeka zamiast rozwijać się popłynie własną drogą.

TRINIDAD – GUAYARAMERIN: JAK ZORGANIZOWAĆ PODRÓŻ PO RIO MAMORE

Statki w górę jak i dół rzeki (do Guayaramerin) odpływają z położonego o 8 km od miejscowości Trinidad portu Puerto Almacén (można dojechać moto taksówką). Na miejscu w budce Capitanía, gdzie przesiadują funkcjonariusze boliwijskiego wojska, należy wypytać o statki spływające do Guayaramerin. Zostaniemy pokierowani do odpowiedniej jednostki i będziemy mogli już indywidualnie z kapitanem uzgodnić szczegóły. Koszt podróży wraz z wyżywieniem to około 250 BS (mniej więcej 125 PLN), bez wyżywienia wychodzi 200 BS. Szybsze jednostki (te, które pokonują trasę również w nocy) dopływają do Guayaramerin po 3-4 dniach, te wolniejsze po 7. Statki odpływają nieregularnie, być może przyjdzie nam poczekać kilka dni na rozpoczęcie podróży. Warto zaopatrzyć się w miejscową kartę SIM, aby móc łatwo kontaktować się z załogą statku.

CO ZABRAĆ NA PODRÓŻ STATKIEM?

  • Hamak/namiot/śpiwór – na statku zwykle śpi się w hamaku. Kapitanowie pozwalają również na pokładzie (lub dachu) „rozbić” namiot, to oczywiście w zależności od dostępnego miejsca i warunków. Noce mogą być zimne, zwłaszcza w porze suchej, należy więc zabrać ze sobą śpiwór lub chociaż coś do przykrycia.
  • Moskitiera – konieczna będzie jeżeli śpimy w hamaku lub na podłodze, a statek nie pływa nocą.
  • Repelent – środek odstraszający komary jest przydatny, zwłaszcza gdy statek zatrzymuje się na noc.
  • Wodę i przekąski – jedzenie na statku do najgorszych nie należy, ale porcje nie są bardzo duże, a menu po kilku dniach robi się monotonne. Statki na Rio Mamore (w przeciwieństwie do np. dużych statków pływających po Amazonce) nie mają bieżącej wody, dobrze jest mieć więc zdrowszą wodę butelkowaną. W zależności od potrzeb będzie to około 1,5 do 2,5 litra na osobę dziennie.

KIEDY JECHAĆ?

Optymalny czas na odbycie spływu przypada na trochę chłodniejszą porę suchą, czyli miesiące od maja do października.


BĄDŹMY W KONTAKCIE!

Interesują cię porady dotyczące podróży po Ameryce Łacińskiej? Po więcej informacji z pierwszej ręki zapraszam na newsletter oraz Facebook: